– Ąri! – mówiła do dziecka. Dziecko się śmiało, jak połaskotane tym śmiesznym słowem. Potem przewracała kartki i palcem dotykała przedrukowanych litografii, które dla dziecka były bezładem kresek, rysunkiem innego dziecka.
– Ąri! – znienacka mówiła znowu, a dziecko na nowo wybuchało śmiechem. Śmiertelnie poważny był Bolek i Lolek. A całkowicie śmieszny był Tulus Lotrek. Ąri Tulus Lotrek.
– Był taki mały, malutki – mówiła mama. – Był bardzo chory.
Dziecko poważniało, tłumacząc sobie pewnie tą chorobą, że Ąri tak brzydko malował.
– Miał króciutkie nóżki, o takie króciutkie – oddalała kciuk od palca wskazującego, a dziecko rozdziawiało buzię z przerażenia. A potem:
– Ąri! – i znowu śmiech.
Henri Toulouse-Lautrec
Lata później mogło się wydawać, że tak się wielce rozumie, że tak się widzi w tym feminizm, że codzienność prostytutek, na którą „zezwolił” tym kobietom malarz, to świeże spostrzeżenie w malarstwie i mentalności końca XIX wieku. I że było się naiwnym, siedząc na kolanach mamy i śmiejąc się z kresek.
Nieprawda. Nie było się naiwnym.
„Drogi panie, malarstwo jest jak gówno, to się czuje, ale nie tłumaczy” – mówił malarz. I dziecko lepiej czuło, lepiej wyczuwało Lautreca w interpretacji mamy, niż podług wszelkich znawców, którzy odebrali mi tę radość oglądania dzieł malutkiego Ąri.