Nabucco. Bez patosu

„Nabucco” było ekstrawaganckie. Kiedy człowiek z medialnej dziczy idzie po ciężkim tygodniu pracy zrelaksować się na operę, to może przeżyć wstrząs kulturowy. Nikt wyrwany ze świata hałasu i gonitwy nie powinien bez jakiejś specjalnej aklimatyzacji zasiadać do oglądania opery.

Wiem to po sobie. Całe studia co prawda przechodziłam ze słuchawkami na uszach, a tam: Nabucco, Carmen, Orfeusz i Erydyka… Ale to był tylko jeden zmysł. Słuchałam głównie w autobusach MZK mając przed sobą człowieka zmęczonego po pracy albo żula. A opera na żywo uprowadza wszystkie twoje zmysły. Kradnie ci kontakt z rzeczywistością.

Po prawej stronie sceny zasiadała włoska orkiestra. Ledwo się rozgościłam, łupnęły flety, wiolonczele, skrzypce, altówki. Oszalał gruby dyrygent, którego rękom ktoś powinien napisać „marsz Parkinsona”, tak podrygiwały. Oswajając się z natężeniem dźwięku zerkałam na prawo, czy już wychodzi chór i soliści. Autentycznie byłam przerażona, co tam zobaczę.

Wyszli. I było po mnie. Czułam się jak na seansie kolejnej części „Planety małp”. Nie rozumiesz języka, ale obserwujesz z fascynacją stworzenia przed Twoimi oczami.

Chórzyści odgrywający Żydów byli owinięci w worki po ziemniakach i na stopach mieli „jezuski” – ale było zimno (amfiteatr!), więc pozakładali skarpety. Straż wyglądała, będę brutalna, jak Smerfy. Izmael miał na szyi kafelki. a Nabucco ubrany był w dywan. I ściskałam w ręce libretto, ale i tak nie nadążałam za fabułą.

To wszystko obezwładniło mnie. Przez trzy godziny z niemal otwartą buzią zwiedzałam kosmos. Wielość wrażeń targała mną od śmiechu do wzruszenia i z powrotem. Dawno temu byłam w operze, teraz opera była we mnie. W uszach, w oczach, w umyśle. Przepych, multimedialność, teatralność – to uwodzi.

A przy okazji odkryłam, że potrafię być męcząca. Całą powrotną drogę chciało mi się śpiewać sopranem „porkeee, porkeee, porkeeee”…

„Nabucco” było ekstrawaganckie i ekstra. Jedni lubią Open’era, innych kręci opera.


Opublikowano

w

przez

Tagi: