Tornado w melisie

W górze jest lepiej. Jest na przykład lampa, która oznacza światło i nic więcej. Ani nigdy nie wyglądał jak klosz, ani nigdy nie świecił. Jest też wielki biały kwadrat sufitu, który nie kojarzy się z nim nijak. Nigdy nie był biały ani kwadratowy, nigdy też nie zabiłam na nim komara. Sufit i lampa, tyle widzę, gdy nie mogę już patrzeć na nic innego. Bo wszystko i wszędzie kojarzy mi się z nim. Leżę więc na wznak i kontempluje lampę i sufit, a w mojej głowie płynie spokojna myśl. Ale – jak zwykle znienacka – pojawia się znowu fala. Że on oślepia jak lampa. Że on jest wielki jak sufit.
Wykończę się tą samoprodukcją naciąganych skojarzeń, uwielbień i zachwytów. Nigdy nie wyrażonych. Nigdy nie zdemaskowanych. Upchniętych w sobie jak tornado w puszce melisy. Czasem tylko zdradzonych przez małe trzęsienie ziemi, małe drżenie rąk. Po którym świat o dziwo ani drgnie, za to ja mam dużo sprzątania.
Wszystko porozrzucane w moim ciele, trzeba to układać. Głowa na kark, myśli w logiczną całość, serce fruwające gdzieś po ulicy złapać i wcisnąć przy cierpliwej aorcie. Poprawić włosy, oczy i brwi. Upchnąć tornado z powrotem. I najlepiej rzucić się na łóżko, i gapić w sufit. Ale ta miejscówka też przepadła.
Bo jest już i w lampie, i na suficie.


Opublikowano

w

przez

Tagi: