Jesienne popołudnia są krótsze. Szybko robi się ciemno. Wchodząc do klatki zapalam światło. Zawsze wystarczało na pokonanie schodów na czwarte piętro, odnalezienie kluczy w torebce i otwarcie drzwi. Chyba że torebka była większa albo miałam zakupy – wtedy musiałam włączyć światło jeszcze raz pod swoimi drzwiami.
Wczoraj wróciłam później (do miasta przyjechał K.). Włączyłam światło i… zgasło między drugim i trzecim piętrem. Przystanęłam w ciemności zdając sobie sprawę z trzech rzeczy: wchodzę trzymając się poręczy, dyszę, chcę się położyć.
To stan przejściowy – mój organizm pracuje teraz na najwyższych obrotach. Czuję ogromny wysiłek. Ale wieczór był pełen melancholii. Myślałam o starych ludziach, którym nie wystarcza światła na cztery piętra. Idą trzy piętra, zapalają drugi raz. Idą dwa piętra, zapalają drugi raz, a potem trzeci pod drzwiami. Idą jedno, zapalą jeszcze trzy razy.
A potem nie idą w ogóle.
A potem w ogóle nic. Niczym „Stary król na wygnaniu” z książki Arna Geigera.
Tacy będziemy. Ale wiem, że Ty mi przytrzymasz światło.