Tusz

Oriana Fallaci pisze tak, że moje ręce lepią się do kartek. Jej słowa odciskają się na moich liniach papilarnych.

Po każdych kilkudziesięciu stronach muszę iść umyć ręce. Choć najchętniej zostawiłabym ten tusz na opuszkach na zawsze.

„Przechowuję portret ołówkiem piętnastoletniego Giobatty. Mały i niepokojący obrazek, który wraz z legitymacją anarchisty, glinianą fajką, binoklami, pięcioma litrami dołączonymi do karteczki dla siostry Veroniki, ściskał w rękach dziadek Augusto, umierając w brudnym szpitalu. Portret ukazuje twarz pięknego młodzieńca, młodego boga, który zszedł z Olimpu, by uwodzić bezlitośnie każdego, kogo napotka na swojej drodze. Otwarte wysokie czoło, ocienione jasnymi i świetlistymi włosami. Prosty i pięknie zarysowany nos, gładkie, lekko wklęsłe policzki. Usta stworzone do całowania i cudowne oczy. Błyszczące, ogromne, jasne tak jak włosy, cudowne. Jest jednak w tej twarzy coś, w tych oczach, coś, co mi przeszkadza. To jest coś, co do mnie należy, w czym się rozpoznaję i co zarazem mnie odstręcza. Mój stosunek do Śmierci. (…)”.

(„Kapelusz cały w czereśniach”).


Opublikowano

w

przez

Tagi: